Moje byłe Eldorada - Prolog

Moje Byłe Eldorada  -  sekrety mistrzów

 

Prolog

 

      Wiosenną porą 2006 roku, redakcja Wiadomości Wędkarskich wpadła na pomysł cyklu artykułów o najlepszych łowiskach w Polsce i zwróciła się – między innymi - do mnie o napisanie czegoś na ten temat. Już wtedy coś mi powiedziało, że jest to jakaś próba wysondowania informacji o niewielu już atrakcyjnych łowiskach. W jakim celu – nie chciałem źle podejrzewać Natomiast przypomniałem sobie jak kiedyś pewien mój kolega z Bolesławca, (Bogdan Sz.) nieopatrznie - w szerszym nieco gronie - chlapnął o dolnej Kwisie jako mateczniku grubych pstrągów potokowych. Na efekty nie trzeba było długo czekać! Wkrótce całe autobusowe ekspedycje spinningistów, w kilka zaledwie tygodni, skutecznie wyczyściły ten piękny i dziki odcinek rzeki. I nie pytajcie mnie, jakie tablice rejestracyjne miały te pełne mięsiarzy autobusy! Postanowiłem więc nieco szerzej spojrzeć na łowiska, w których miałem szczęście łowić, zanim zostały one skutecznie zdegradowane do obecnego już wtedy stanu. Albo panom Redaktorom takie podejście się nie spodobało, albo – co śmiem podejrzewać – był to odwet pewnego działacza z Krakowa o ksywce Buła za to, że na łamach WW ośmieliłem się kiedyś skrytykować bezsensowne regulaminowe zapisy dotyczące połowów w wodach krakowskiej Wspólnoty, a które to brednie on sam prawdopodobnie wymyślił.

Ten mój artykuł jakimś cudem ocalał w moich zasobach komputerowych. Znalazłem go niedawno i ze zdumieniem stwierdziłem, że problemy dostrzeżone przeze mnie już w kwietniu 2006 roku, absolutnie pasują – i co gorsze – jeszcze mocniej się uwydatniły  w naszym 2020 roku.

A teraz przytaczam ten artykuł – in extenso.

 

Wojciech Węglarski

 

Moje Byłe Eldorada  -  sekrety mistrzów

 

         Gdybym, z ręką na sercu, chciał dzisiaj wskazać polskie wędkarskie „Eldorado” a.d. 2006, to na próżno szukałbym takiego w naszych obecnie wodach. Chyba, że zacząłbym rozglądać się za sztucznie dorybianymi łowiskami, często nazywanymi komercyjnymi. Ale przecież nie o to chodzi, aby kreować „Eldorada” bazujące na handlówce. Wystarczy, że od wielu już lat organizatorzy poważnych imprez muchowych zmuszeni są dorybiać tereny zawodów, ponadto rozgrywać je na żywej rybie, na dodatek z obniżonymi wymiarami ochronnymi. Nie miejsce tutaj na rozważania wszystkich „za i przeciw” tych  -  w końcu  -  dziwnych praktyk. Krótko mówiąc, zło konieczne pod dyktat aktualnych warunków.

Niestety, z roku na rok bezsilnie obserwuję postępującą degradację naszych górskich rzek i z coraz większym trudem wyszukuję miejsca, gdzie mogę udawać, że przyjemnie mi się łowi, bez zwracania uwagi na takie drobiazgi jak sterty śmieci wzdłuż zasiatkowanych lub zabetonowanych brzegów. Za dewastacje koryt potoków i rzek w tzw. minionym okresie można było oskarżać tzw. komunę, która podobno celowo niszczyła nasze dziedzictwo. Ale teraz? Kto nadal usiłuje to robić  -  ze zdwojoną siłą, bo z licznymi „eurofunduszowymi” podpórkami?

                 Ale miało być o „Eldorado”, więc do rzeczy. Obecnie trudne, o ile wręcz niemożliwe jest znalezienie  -  w promieniu 150 km od Krakowa  -  takiego muchowego łowiska, na jakim miałem szczęście rozpoczynać swoją wędkarską karierę na początku lat 50-tych ub. wieku. Gdybym wtedy musiał wybierać jakieś „polskie wędkarskie Eldorado”, to długo bym musiał przebierać wśród wielu godnych tego miana miejsc. Bo jeśli na kilkugodzinny „wyskok” z Krakowa, to na przykład Raba w szeroko rozumianym otoczeniu Myślenic, ponadto jej dopływy  -  obecnie zdegradowane i w lecie praktycznie bez wody. Cóż więc dzisiaj mogę polecić naszej młodzieży muszkarskiej? Czy potok Poręba w okolicach Niedźwiedzia, gdzie w środku wsi, w dołkach po kolana wody, łowiło się wcale niebrzydkie pstrągi na klasyczną mokrą muszkę? Tak, ale wtedy w tych dołkach znajdowały się liczne kryjówki pstrągów w postaci, a to częściowo zatopionych krzaków wikliny, a to zmurszałych belek umacniających brzegi. Obecnie mamy tam betonowe korytka z wodą po kostki z corocznie dosypywanymi stertami śmieci. I tak obecnie wyglądają dorzecza, które jeszcze stosunkowo niedawno należały do czołówki południowych wód pstrągowych. No i niestety dotyczy to wszystkich wód, w których można doszukiwać się bytności ryb z kropkami.

 

Polecany artykuł:

History flytying / Polskie nazwy muszek

 

               Dalsze, już kilkudniowe wypady robiło się na Dunajec, który najdłużej opierał się bezmyślności ludzkiej, ale i jemu wreszcie udało się dać radę. Było to moje niegdyś najbardziej ulubione łowisko, w pierwszym rzędzie lipieniowe, a dopiero w drugim pstrągowe. Był to długi odcinek w rejonie ujścia Białki Tatrzańskiej, via okolice Czorsztyna i Niedzicy, aż do wrót Przełomu Pienińskiego przy ujściu Macelowego Potoku. Odcinek ten można było nazywać „Eldorado”, gdyż minimalnie niegdyś dotykany łapami regulatorów rzek, w znacznej części swej długości zachował swój w miarę dziki charakter, co przekładało się na rybostan i wyniki wędkarskie. Trzeba przyznać, że przez wiele lat nie umiałem ( i nie tylko ja) dobrać się do lipieni. Sucha muszka w latach  -  powiedzmy  -  60-tych (i też nieco później) była jeszcze pojęciem czysto literaturowym. O metodzie nimfy, nawet tej dociążonej, nikomu się jeszcze nie śniło. Wówczas królowała metoda mokrej muszki ze skoczkiem mającym naśladować suchą muszkę, stąd zabawne (zwłaszcza z daleka) widoki muszkarzy  -  przeważnie podhalańskich, brodzących wręcz na palcach, z muchówkami wyciągniętymi do góry jak najwyżej się dawało, aby skoczek tańczył po powierzchni wody jak najdalej od takiego wędkarza. Z daleka wyglądało to na próby wzbijania się tych ludzi w powietrze. To, że sucha muszka tak długo nie była zauważana przez muszkarzy, wynika prawdopodobnie z ugruntowanej przez p. Choynowskiego w swojej książce opinii o zupełnej nieprzydatności tej metody w warunkach wzburzonych i wartkich polskich wód górskich. A była to wówczas jedyna książka na tematy wędkarskie, stąd więc jej ogromna ówczesna opiniotwórcza rola.

                   No więc łowiłem w Dunajcu w rejonie Kątów z uroczymi i rybnymi niegdyś miejscami. Co z tego zostało? Niewiele  -  kilka wyblakłych zdjęć i wspomnienie dzikości tych miejsc, których dzisiaj już nie ma. Była to wtedy zabita deskami dziura z wąską kamienistą drogą wzdłuż Dunajca, niejednokrotnie w niższych partiach zalewaną licznymi letnimi powodziami. Pojawienie się tam samochodu lub nawet motocykla było swoistą lokalną sensacją. A jak wąski bywał miejscami przejazd np. pod Macelową Górą, (zakręt nieco poniżej nowej przystani flisackiej), to pozostało zdjęcie pokazujące forsowanie drogi przez kino objazdowe zmierzające do Sromowiec Niżnych.

 

Zdjecie 1 - 1958 – Dunajec pod Macelową Górą

Zdjęcie 2 - 1958 – widok z Kątów na zakręt, gdzie obecnie mieści się przystań flisacka                 

 

Skłamałbym twierdząc, że było tam wtedy zatrzęsienie pstrągów czy lipieni. Pstrągów było zdecydowanie więcej w rejonie Łopuszna-Dębno, natomiast tutaj łowiłem je sporadycznie na klasyczną mokrą muszkę i to w niezbyt dogodnym okresie, bo lipiec-sierpień, gdyż tak układały mi się wakacje. Mokre muszki nabywane w jedynym wówczas wędkarskim sklepie w Krakowie przy ul. Siennej, wg wytycznych z książki p. Choynowskiego, bo skąd wtedy mogłem brać wzory? Od rzadko zaglądających w rejon Sromowiec lokalnych wędkarzy? Wówczas panował fetysz tajnych, rzekomo zabójczo skutecznych własnych  wzorów muszek, więc trudno było coś odpatrzyć od nich. Był taki jeden, nazwiska nie podam, nadzwyczaj zadufany w sobie i przy tym niesympatyczny. Legenda o jego muszkach uparcie krążyła nad Dunajcem. Kiedyś wreszcie miałem okazję oglądnąć te jego muszki. I co? Na niewielkich (wtedy Nr 14 , to maleńka muszka!) haczykach beżowo-popielate prążkowane imitujące quille tułowia, jeżynka popielata (dun) lub kremowa. Wypisz, wymaluj warianty imitacji malutkich jęteczek, tzw. BWO (Blue Wing Olive). A sekret sukcesów, (bo je miał)? Otóż sam był wysoki, miał długą muchówkę, więc bardzo skutecznie operował skoczkiem tańczącym po powierzchni wody. Jego gwiazda zgasła z chwilą nastania ery suchej muszki. Nawiasem mówiąc, gdy uważniej przyglądniemy się tym różnym, kreowanym przez klakierów, lokalnym sławom, to czasem możemy dojść do zupełnie innych, niż obiegowe, wniosków. Tak się akurat złożyło, że wielokrotnie miałem okazję dyskretnej obserwacji okrzyczanego spinningisty-łowcy głowacic operującego w rejonie Czorsztyna. Ten pan, owszem miał piękne rozkłady ryb, ale mało kto wiedział, że codziennie rano (przed pracą) i wieczorem (po pracy) orał po dnie dunajcowych dołów ciężką błystką wahadłową uzbrojoną w dwie ogromne kotwice: z przodu i z tyłu blachy. Stąd więc tak wielka skuteczność w darciu brzan i świnek na zimowisku (w bani „pod Matką Boską”). A że trafiały się głowacice? Skoro ktoś patroluje kilka najgłębszych dołów dwa razy dziennie przez miesiące, to w końcu wypatrzy każdą głowacicę i prędzej czy później da jej radę. Ale czy ten proceder miał coś wspólnego z wędkarstwem tzw. sportowym? Oceńcie sami. Także do dzisiaj mam bardzo poważne wątpliwości co do okoliczności złowienia, (przez miejscowego wędkarza), w bani powyżej ujścia Białki głowacicy – chyba pierwszego zgłoszonego rekordu Polski. Wg wersji oficjalnej - złowiona na własny wobler późnym popołudniem, ale dlaczego nazajutrz rankiem ryba była jeszcze mięciutka, jakby była złowiona kilka godzin wcześniej, a noc wtedy była księżycowa… A w gronie bywałych tam ludzi mówiono, iż ten wędkarz bardzo chętnie spinningował nocami i to na martwą rybkę, a dom stał bliziutko rzeki… Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę, ale sami widzimy, to nieraz bywa z różnymi lokalnymi sławami.

 

Zdjecie 3 - 1958 – widok z Kątów na Zawrocie, (drogę, skałkę „Babie” na wypływie młynówki Jana Nędzy oraz dom Zwolińskich)

               Powróćmy jednak do mojego „Eldorado”. Nieliczni wtedy podhalańscy muszkarze rzadko się aż tam zapuszczali mając dobre łowiska o wiele bliżej swoich domów, no i bez narażanie się na nieustanne utarczki z funkcjonariuszami wojsk ochrony pogranicza, bo przecież tam środkiem nurtu Dunajca biegła granica, a granica  -  jak mi długo tłumaczył pewien geniusz wojskowy w osobie porucznika C.  -  „jest jak włos”! To było przy okazji wyjaśniania temu panu, że muszkowanie z brzegu, bez brodzenia jest tam pozbawione wszelkiego sensu, oczywiście grzeczniejszymi słowami, żeby nie obrazić Władzy. Różnie więc później było z tym moim brodzeniem, raz nawet wylądowałem na kilka godzin na strażnicy WOP pod Trzema Koronami. Za to przyjemnie było widzieć co się dzieje na powierzchni wody, gdy późniejszym latem zaczynał się wylot tzw. białej muchy (Origoneuriella Rhenana). Takiego gotowania się wody już chyba nigdy nie zobaczymy! Co żyło, z hałasem żerowało na tych owadach. Także już prawdopodobnie nie zobaczymy zjawiska lokalnego zaćmienia zachodzącego słońca, zasłonięcia jego tarczy kłębowiskiem wielu milionów tych muszek w godowym locie i to do tego stopnia, że chwilowo robiło się nagle ciemno, aż ciarki przebiegały po plecach!  Dla historycznej prawdy muszę wam powiedzieć, że okres wylotu białej muchy był wieloletnim przekleństwem muszkarzy. Co się nakombinowałem, aby z gotującej się od przeróżnych ryb powierzchni wody coś zebrało moją muszkę. Wreszcie wpadłem na tajemnicę, którą skrzętnie chroniłem przez wiele lat. A dlaczego chroniłem, zobaczycie przy opowieści o rożnowskich lipieniach. Otóż zauważyłem, że z powierzchni hałaśliwie zbierane są wyłącznie „pęczki” muszek w postaci samicy obsiadanej naraz przez kilka samców. Tak ciężki i smakowity pakunek opadał na powierzchnię wody, gdzie był natychmiast atakowany przez rybę. Zastosowałem więc duże (nawet nr 4) suche muszki z obfitą, jasną jeżynką. Co się wtedy działo! A jak reagowali wędkarze widząc, że co mój rzut to hol, podczas gdy oni bezskutecznie młócili wodę za małymi muszkami!

                   No cóż, w następnych latach weszli ludzie i maszyny, z wydobytych z nurtu głazów (bo najłatwiej!) zbudowano opaski i mury oporowe, wyprostowano koryto i osiatkowano brzegi, w  efekcie zlikwidowano siedliska ryb. I po tym, co pozostało wspomnieniem na starych fotografiach, mamy obecny, niezbyt ciekawy sromowski odcinek Dunajca, na dodatek niemiłosiernie okupowany przez tysiące wędkarzy przez okrągły rok.

Następny, teraz śmiertelny już cios w tę biedną naszą górską rzekę, to przekleństwo lat realnego socjalizmu w Polsce, to trwała pamiątka najgorszego okresu w nowożytnej historii Polski, to zapory: czorsztyńska i sromowska, oczywiście bez przepławki, bez rekompensującego szkody w rybostanie ośrodka zarybieniowego, z obietnicy wybudowania którego sprytnie wykręcił się ówczesny inwestor, choć solennie to niegdyś obiecywał przedstawicielom ZG PZW.

                I cóż otrzymaliśmy dla przyszłych pokoleń? Enklawę mulistej, zaglonionej latem niedotlenionej wody, czyli siedlisko leszcza, płoci czy innego okonia. A poniżej tych zapór? Oprócz nieustannych huśtawek poziomu wody, potworne zamulenie cieku, pokrycie kamieni brunatną warstwą glonów. W ciepłe, letnie dni  -  zielone dywany glonów skutecznie przeszkadzających wędkarzom NAWET przy suchej muszce. Wielotygodniowe (!!!) zrzuty brudnej, brązowej wody. Pod jesień  -  masowe spływanie gnijących długich zielonych glonów. Jednym słowem  -  degradacja rzeki, która stała się górska już tylko z nazwy. Widać to wyraźnie po rybostanie. Bo proszę bardzo: Utrzymuje się jeszcze brzana, świnka – której niegdyś miliony lusterek błyskały na prądach – zaniknęła, kleń – ten niby pogardzany, ale chętnie łowiony  -  w zaniku, pozostały nieliczne jelczyki, uklejki, drobne okonki, czasem trafi się szczupak. Jest owszem trochę pstrągów potokowych, które jakimś cudem wytrzymują te warunki.

 

Zdjęcie 4 - droga z Kątów w kier. Sromowiec Średnich (podnóże Macelowej Góry)

                  Niestety, nie wytrzymał lipień, co jest tym tragiczniejsze, że jeszcze stosunkowo niedawno był wiodącą tam rybą posiadającą płetwę tłuszczową. Moim zdaniem, nic nie pomoże, ani wpierw podwyższony wymiar ochronny, ani dalsze zmniejszenie dziennego limitu, a ostatnio  nawet trzyletni całkowity zakaz jego połowu, choć intencje tego rodzaju pociągnięć zasługują na szacunek. Nie tu jest pies pogrzebany! I nawet nie można twierdzić, że są to skutki wieloletniego zarybiania Dunajca fakturami, (a nie narybkiem), czy nawet wycięcia lipieni przez nimfiarzy, co usiłują nam wmówić co poniektórzy nawiedzeni muszkarze. Zgódźmy się ze smutnym faktem, że ekosystem Dunajca poniżej Czorsztyna uległ tak dalece posuniętej degradacji, że MIELIŚMY RZEKĘ GÓRSKĄ! Ergo, lipień tam będzie rzadki, choćbyśmy robili, nie wiadomo co.

Dlaczego znów odskoczyłem od wiodącego tematu? Otóż stale gnębi mnie myśl, co powiedzieć młodym muszkarzom, że się za późno urodzili? To by było zbyt brutalne!

 

                  Cofnijmy się jednak do czasów, gdy opisywany odcinek był moim „Eldorado”. Po latach ciężkiej walki o lipienie za pomocą mokrej muszki, (przypominam  -  o nimfie wówczas nikt nie miał zielonego pojęcia!), nadszedł czas gdy zacząłem  -  jako jeden z pierwszych nielicznych  -  łowić na suchą muszkę. Z początku stosowałem muszki kupowane w wiadomym sklepie wędkarskim jako suche. Były one sporządzane na „mokromuchowych” (czyli nieco ciężkich) haczykach, ich jeżynki były kiepskie i rzadkie (kl. B lub C)  -  w sumie bywały problemy z pływalnością tych muszek, mimo przeróżnych impregnatów. Próbowałem stosować, zarówno płynną parafinę w benzynie, jak i w końcu mieszankę kilku kropli oleju silikonowego z eterem do narkozy, co długo znakomicie zdawało egzamin. Była to swoista wizytówka mojej osoby podczas wędkarskich wypraw. Koledzy-muszkarze niejednokrotnie opowiadali mi, że gdy nad wodą poczuli zapach eteru, był to niechybny znak, że w pobliżu Wojtek łowi na suchą muszkę.

Kiepska jednak jakość „państwowych” muszek skłoniła mnie do samodzielnych prac muszkarskich, co po kilku latach zaowocowało wieloma osiągnięciami w tej dziedzinie, szczególnie w postaci dwóch na pewno znanych Wam książek.

I tak, stopniowo dopracowałem się wielu suchych, wielce skutecznych konstrukcji i  -  w odróżnieniu od wielu kolegów  -  nie przypisuję sobie ich wyłącznego autorstwa, bo nigdy nie będę pewny, czy ktoś przede mną czegoś takiego nie wymyślił. Przypomnę tu tylko niezbyt czyste manipulacje wokół takich choćby muszek jak mokre plecionki, „brązki”, czy tzw. (obrzydliwie) „glajchy”. Tego tematu nie mam zamiaru rozwijać, aby nie było mi potem głupio i wstyd nie za siebie.

1962 górne – lipiec, któregoś popołudnia wyskoczyłem za drogę, aby zobaczyć, czy Dunajec już dostatecznie się wyczyścił, bo wieczorem miałem zamiar pójść z muszką. Przy okazji zabrałem spinning – i po niespełna 10 minutach wróciłem na ławeczkę pod domem Knutelskich z głowacicą dług. ok. 75 cm !

 

Zdjęcie 5 - 1962 górne – lipiec, któregoś popołudnia wyskoczyłem za drogę, aby zobaczyć, czy Dunajec już dostatecznie się wyczyścił, bo wieczorem miałem zamiar pójść z muszką. Przy okazji zabrałem spinning – i po niespełna 10 minutach wróciłem na ławeczkę pod domem Knutelskich z głowacicą dług. ok. 75 cm !

Zdjęcie 5 - 1962 dolne - lipiec – Marek Palik  – po raz pierwszy w swoim życiu - przygląda się mojej głowacicy                    

 

Wracając do „moich” suchych muszek. Im bliżej jesieni, tym muszki mniejsze, ale bez przesady. Stosując numerację „mustadowską”, (bo co firma, to numeracja odmienna), nie schodziłem z wielkością poniżej nr 20  i to tylko w przypadku tzw. Czarnej Sieczki (np. Last Hope, Little Chap  -  na listopad-luty). Wrzesień, (bo wtedy lipień zaczynał powoli ruszać się do suchej), to szeroko rozumiane warianty Greenwell’s Glory, ale z ogonkiem, bo lepiej pływały. Numery 14-18, a najczęściej 16, często haczyk short shank  -  to tak, aby muszka była „chwytniejsza”. Jeżynka, badger w odcieniach od beżu do j. brązu. W okolicach 20 września, (w czasach, gdy po zachowaniu licznych wtedy w Dunajcu lipieni można było coś wnioskować), następowała zmiana koloru jeżynki od beżu do grizzly lub dun. Tułowiki  -  jak poprzednio  -  odcienie żółtego lub jasna oliwka. I to wystarczało! Wielokrotnie stwierdziłem, że coś w tym jest, skoro z lipieniowej rynienki uprzednio bezskutecznie przełowionej muszką z brązową jeżynką, po zmianie jej na tonację szarą, natychmiast z tego samego miejsca potrafiłem podnieść (i złowić) kilka lipieni. To dzisiaj brzmi trochę jak fantazja, ale ja to przerabiałem na własnej skórze.

Później, tak w październiku, muszką o zabójczej skuteczności okazywała się nr 16 z tułowikiem z nawojów c. popielatego (prawie czarnego) kondora. Skrzydełka oczywiście popielate z dzikiej kaczki, bo kto tam wtedy słyszał o CDC! Konstrukcje tej muszki z kondorem i jeżynką grizzly przypisuję sobie z największym w tym przypadku prawdopodobieństwem ich autorstwa, jakie w takich przypadkach bywa możliwe.

                    Ten typ odpatrzonej ode mnie muszki stał się początkiem końca stadka kilkudziesięciu wspaniałych grubych lipieni, które do połowy lat 70-tych bytowały, w zasadzie, w trzech prądach tzw. kanału Dunajca poniżej zapory rożnowskiej, na wodzie oczywiście nizinnej. O występowaniu tam tych ryb, z początku wiedziało tylko kilku etycznych muszkarzy z Krakowa, z którymi jeździłem w pochmurne dni października na kilka godzin suchego muszkowania przy tzw. zerowym przepływie, który czasami zastawaliśmy na te kilka godzin łowienia, a czasami trzeba było czekać przez kilka godzin bez żadnej gwarancji na zatrzymanie wody. Ot, taka loteria. Tam się lipieni nie mierzyło! Najmniejsze, jakie tam były łowione miały ok. 32 cm (i wracały do wody), natomiast największe (łowione), to 42-44 cm, choć nie wykluczam, iż żyły tam jeszcze większe kardynały, którym już nie chciało się podnosić do suchej muszki. Przy dobrym dniu można ich było „naciąć” po kilka „carskich” kompletów, („carski” komplet = 7 szt, przy ówczesnej normie 5). Ale myśmy te lipienie szanowali i nigdy nie napychali koszyków nadkompletami. Eldorado szybko się skończyło, gdy kiedyś, z dobroci serca, zdradziłem to tajne miejsce mojemu przyjacielowi z Myślenic prosząc o dyskrecję, gdyż jest to wiadomość tylko dla niego. Słowa obiecał dotrzymać. No i wyobraźcie sobie, przyjeżdżam ja sobie w którąś niedzielę w październiku i już z daleka, na wiadomym prądzie pod wzgórzem widzę tłumek muszkarzy, podchodzę bliżej  -  i krew mnie zalała! Wśród myślenickich wędkarzy oczywiście króluje mój kolega, imienia nie wymienię. Spytałem go tylko, czy pamięta, co mi obiecywał. Coś tam zaczął mamrotać o brudnej wodzie w górze Dunajca, więc ich tutaj przywiózł. Odwróciłem się na pięcie i pojechałem do Melsztyna. Do listopada, ta wataha wyczyściła to miejsce prawie do zera! I tak skończyły się słynne rożnowskie lipienie, a ja przysiągłem sobie, że nigdy nie zdradzę, ani łowiska, ani przynęty i nigdy nie będę wygłupiał się zgłaszaniem jakichś tam rekordów. Starsi czytelnicy zapewne pamiętają aferę z rekordami niejakiego Waldemara G. z Zagłębia. Oto, do czego doprowadza rekordo- i medalomania!

Podobnie zresztą znani mi „wędkarze” wykończyli tamże (w latach 80-tych) liczne, biorące dobrze na mokrą muszkę bolenie. Wśród nich był też ówczesny członek Kadry Narodowej! Do dziś nie mogę sobie wyobrazić, jak on ze swoją rodziną zdołał pożreć tak wielkie ilości boleni, które tam wtedy odławiał, (bo ze sportowym muszkowaniem nie miało to nic wspólnego).

Przy okazji poznaliście moje dawne drugie „Eldorado”  -  lipieniowe jesienią (sucha), boleniowe wiosną (mokra Cinnamon and Yellow).

                        Wróćmy jeszcze raz do tych lipieni z górnego Dunajca. Muszki już opisałem, teraz nieco bliżej o metodzie, bo to, co nieraz obserwuję u muszkarzy myślących, że łowią na suchą muszkę, wywołuje u mnie uśmiech szczerego politowania.

W tych dobrych dla muszkarstwa czasach dorobiłem się dwuczęściowej, bardzo subtelnej klejonki, zamówionej w Krakowie u słynnego wówczas pana Eugeniusza Guta. Czy on kleił blanki, czy raczej je brał od pana Józefa Pajora i tylko uzbrajał w uchwyt i przelotki  -  nie wiem na pewno, bo różnie mówiono o tym w Krakowie. Z tego, co wiem od pana Pajora, którego często odwiedzałem w jego mieszkaniu, to prawdą jest raczej to drugie. Tak, czy siak  -  była to bardzo delikatna lipieniowa klejonka o klasie  -  jak szacuję  -- AFTMA 4.  Do tego, wpierw domowo impregnowana pokostem linka typu backing, bo któż wówczas w Polsce miał zachodnią linkę muchową! Rzucało się takim zestawem kiepsko i nie za daleko, a zupełnie źle podczas wiatru. Jedyną zaletą takiej linki, (popularnie zwanej „gaciówą”), było to, że zestaw kładł się na wodzie b. mięciutko (bez chlapnięcia). No i lipienie nie były wtedy tak wykłute jak obecnie i oczkowały bliziutko wędkarza.

          Jak „stoi” w każdym muszkarskim podręczniku, podawana lipieniowi sucha muszka ZAWSZE MUSI bezbłędnie spływać. Rzuty więc, albo pod prąd (upstream), muszka spływa wtedy na nas odpowiednio szybko wybierających luz linki (bardzo męczące!), albo puszczanie muszki z prądem na długość jej swobodnego spływania, czyli niezbyt wielką (do ok. 2 m). Ten drugi sposób jest mniej męczący i jednak skuteczny.  Cała tajemnica lipieniowego sukcesu, to takie podanie muszki, aby nachodziła ona na rybę bez najmniejszego smużenia.  No i oczywiście istotne są wielkość i odcień muszki, ale z tym nie przesadzajmy.

Jeśli sposób prowadzenia muszki opatrzymy numerem 1. to nr 2 będzie jej wielkość (w sensie sylwetki), a dopiero 3 odcień. Ale na samym początku nr 0  -  łowimy tam, gdzie jest ryba, a gdzie ona jest, to: albo wypatrzyliśmy oczko, (niegdyś po czymś takim lipień za chwilę był w koszyku), albo pomogły nam polaroidy, albo lokalizację ryb podpowiedziało nam doświadczenie.

O dojazdach do byłego „Eldorado” nie wspominam, bo obecnie wszędzie można dojechać. Co innego bywało, powiedzmy te 40-50 lat temu. Wtedy trzeba by długo i zawile tłumaczyć jak się dostać tam, gdzie chcemy. Były liczne bezdroża, ale za to były ryby.

Zamiast fotografii z trofeami, (komu wtedy chciało się nosić ciężki aparat, zwłaszcza że przeważnie łowiło się w pojedynkę), ostało się kilka zdjęć dawnego Dunajca w Kątach z r. 1958, gdy granitowe otoczaki w tej rzece jeszcze były białe, gdy nad brzegami, zamiast olchowych i wiklinowych dżungli były urocze łączki z górskimi ostami, jałowcami i białą, ostrą trawką, gdy zamiast szarych głazów w siatkowych workach były urwiste, osypujące się otoczakami skarpy, gdy zamiast łączki z popowodziowymi bajorami i młynówką z czynnego wówczas młyna mamy hałaśliwy moloch w postaci przystani flisackiej z całą jej knajpianą otoczką.

Za to brakuje tam białych jak anioły stad gęsi, nie widać już też gromad pasących się tam niegdyś czerwonych krów.

Za to, pod uroczą Macelową Górą, zamiast urokliwego bocznego prądziku wzdłuż maleńkiej podłużnej kamiennej wysepki  -  koszmarna buda miejscowego fotografa pstrykającego pamiątkowe zdjęcia spływowiczom.

Ot, postęp, ot  -  XXI wiek!

 

Kraków, dnia 11 kwietnia 2006                            Wojciech Węglarski

 

 

 

 


Komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz

Przejdź do logowania
Partnerzy i wspierający GM
Gamakatsu